Kropka.

Makijaż? Zrobiony! Fryzura? Też! Sukienka? Ubrana! Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Tylko... guzika brakowało. Choć ostatnia przymiarka kreacji nastąpiła kilka dni temu, ewidentnie wystarczyło, by zeszło ze mnie kilka kilogramów, powodując, że dekolt był o kilka centymetrów zbyt głęboki. Stresik? Z pewnością. W końcu taka okazja jak dziś zdarza się średnio tylko raz w życiu. Czekałam na nią długo i z wielkim napięciem. 

Niestety nie miałam pod ręką magicznej różdżki. Miałam za to mamę! A ta igłę i nitkę. Wystarczyło! Kilka zgrabnych ruchów ręką i kryzys był zażegnany. Jeszcze tylko jej rodzicielskie błogosławieństwo i byłam gotowa do wielkiego wyjścia!

Na rozwód.



Zabawne jak wiele wspólnego ma z sobą początek i koniec małżeństwa. Oczywiście jeśli z obu scenerii powycina się drobne szczegóły takie jak biała sukienka, ciżba druhen i setki gości, obowiązkowa setka na jedną nóżkę i tysiące złotych wydanych na przyjęcie. Uczucie podniosłości, wkraczania w nowy nieznany etap i radości lekko maczanej w lęku są takie same. A jednak była jedna zasadnicza różnica między tym jak się czułam w dniu ślubu i w dniu rozwodu. W przypadku tego drugiego miałam całkowitą pewność, że podejmuję właściwą decyzję. 

W końcu przed zamążpójściem ja i Pan Czcigodny (czyt. eks małżonek) spędziliśmy z sobą zaledwie 1 i pół roku. Zaobrączkowani i pod jednym dachem znacznie więcej, bo 7 lat. Hm... Należałoby odliczyć jeszcze pół roczną separację. Wszystkie jego delegacje. I jeszcze te moje. A już zwłaszcza te kilka ostatnich lat, kiedy właściwie... już żyłam jak singielka

Oh, jak bardzo chciałabym tu opisać scenę rodem z brazylijskiej telenoweli albo chociaż wstawić kliszę z amerykańskiego filmu, w którym dwoje ludzi nazbyt głośno ogłasza sąsiadom, że to koniec, przypieczętowując decyzję o rozstaniu rozrzucanymi w niebo obelgami przeplatanymi z ubraniami. Mój dobytek wyjechał przez drzwi frontowe w eleganckim stylu, spakowany w walizki. Na koniec podaliśmy sobie ręce, mówiąc kulturalne i ciche "do widzenia". 

Jak to możliwe? Czy wypiłam wiadro melisy przed zamknięciem klamki? Uprawiam jogę przywleczoną z jakiegoś dzikiego kraju? A może popalam jeszcze bardziej egzotyczne ziółka? Nic bardziej mylnego. Nie rozeszliśmy się po jednej kłótni, bo zupa była za słona. Czekolada za słodka. A ser daje się pod szynkę, nigdy na odwrót. Moje odejście było wisienką na torcie procesu rozkładu naszego małżeństwa, który trwał znacznie dłużej, niż zrobienie 7-piętrowego tortu. 

Rozwód był jedynie kropką

Pół godziny, w czasie których Pan Sędzia zaprotokołował, że "w końcu pojęłam, że te dwie galaktyki nigdy się ze sobą nie zejdą w jeden wszechświat". 

Można zakończyć rozdział. By rozpocząć nowy

Tamtego wieczoru spojrzałam na Pana Ośmiornicę w zupełnie inny sposób. Nowy. Choć nie robiliśmy z sobą niczego innego, niż dotychczas. Różnicę czuć było w szczegółach. Bo kropka - choć jest najmniejszym znakiem interpunkcyjnym - robi wielką różnicę. A może nie tylko ja poczułam zmianę, ale i on upewnił się, że jestem gotowa na pójście o krok dalej. Dokąd? Chodziliśmy po mieście, odwiedzając znajome knajpki. Ale najciekawsze były nasze wycieczki w zupełnie nieznane nam do tej pory rejony - w historie z naszej przeszłości. Dowiadywaliśmy się o sobie coraz więcej, odsłanialiśmy coraz to kolejne rejony duszy, nie tylko ciała. W naszych rozmowach wciąż padały zapewnienia o tym jak bardzo jest nam dobrze. Ale na ich końcu zawsze zamiast kropki pojawiał się wielokropek ... 

Wraz z pewnością, że od teraz jestem singielką tak bardzo jak to tylko jest możliwe, pojawiła się przestrzeń na nowe... wątpliwości. Ach, gdybym tak mogła wrócić na salę sądową, by pod przysięgą zmusić Pana Ośmiornicę do odpowiedzenia na pewne pytania. Określenia kim właściwie teraz dla siebie jesteśmy. Na jakim etapie się znajdujemy. Fascynacja? Zauroczenie? Zakocha... Ykhm... Ale że ja? Że już

Zamiast pytajnika bardzo pragnęłam kropki

Tymczasem we mnie mnożyły się pytania. Nie miałam pewności, czy to, co czuję rodzi się także w nim. A może... z deklaracjami uczucia jest dokładnie tak jak z rozwodem? Są one naturalnym wynikiem toczącego się procesu, którego nie należy, przyspieszać, bo - tak jak w przypadku ciasta zbyt szybko wyjętego z pieca - może wyjść zakalec

Amerykańscy naukowcy (bo niby jacy inni?) twierdzą, że jeśli jedna osoba zaczyna przechodzić w stan zakochania, istnieje praktycznie całkowita pewność, że to samo przedziwne zjawisko odbywa się w tej drugiej. Tak działają hormony i chemia ludzkiego organizmu. Jak od każdej reguły tak też w tym przypadku muszą zdarzać się jednak odstępstwa. A jeśli tak, z pewnością staną się one udziałem historii mojego życia. 

Gdy któregoś razu Pan Ośmiornica postawił pytajnik na końcu zdania o tym czy już się w nim zakochałam, z wrodzoną sobie gracją i perliście się śmiejąc, odparłam, że to on jako dżentelmen powinien odpowiedzieć mi pierwszy. I tu należało by postawić trzy kropki, bo napięcie było gęste do tego stopnia, że można by było je kroić wielkim ostrym nożem. Po nim przyszła zaś wielka kropka, która wbrew swoim krągłym kształtom była ostra. Znaczy - "nie". 

Auć.

Czyżby to już koniec? Tylko dlaczego potem pisał do mnie jeszcze więcej. Jeszcze głębiej. Jeszcze intensywniej

Nie trzeba było mieć dyplomu detektywa ani umysłu Einsteina, by połączyć kropki i wyraźnie dostrzec, że jego działania świadczyły o wszystkim innym tylko nie o tym, że z jego strony to koniec kropka. 

Ba! Pojawił się nawet wykrzyknik, bo Pan Ośmiornica obwieścił, że ma zamiar po raz pierwszy spędzić wieczór... u mnie. Tym samym narażając się na grad pytań  od najsurowszych z możliwych sędziów - moich rodziców (mieszkających obok). A nawet możliwość spotkania Pana Czcigodnego (zamieszkującego nieopodal). 

Hmm... A może czasem dopiero mocno postawiona kropka pokazuje nam sens zdania. Kończy jedno, by rozpocząć kolejne. I dopiero rozwinąć rozdział.

Nie musiałam długo czekać, by nie kto inny jak skąpany we własnym mądralińskim sosie Pan Czcigodny potwierdził mi te uczone teorie, prosząc rozpaczliwie o spotkanie. Mając do dyspozycji jakieś 180 dni, mój oficjalnie eks małżonek zdecydował się właśnie teraz, gdy kropka została postawiona, dopowiedzieć przed nią kilka ważnych słów. 

Parafrazując i skracając do minimum jego wywód prowadzony w przypadkowym barze szybkiej obsługi - zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie popełnił największy błąd swego życia. A na złożenie apelacji od wyroku sądu ma jeszcze kilka dni. 

Co ja na to? W związku z tym, że jedzenie serwowano tu błyskawicznie, bez zastanowienia rzuciłam soczystym przekleństwem, wybijając mu ten błąd pomysł z głowy. Dla mnie kropka to kropka

Kropka nie zawsze znaczy koniec świata. Ale z całą pewnością oznacza koniec pewnej historii. Ci sami bohaterowie mają prawo się w niej pojawić, ale już w zupełnie nowej roli. Tamtego pamiętnego czwartku, kiedy wyszłam z sądu lżejsza o słowo "żona", Pan Czcigodny na zawsze przeszedł na dalszy plan. A że natura nie zna pustki ktoś musiał się pojawić w końcu na jego miejsce. Któż taki?

Póki co klawiatura nie chce wstukać nic innego jak tylko trzy kropki... 

Komentarze

  1. Zrobiło się poważnie!

    OdpowiedzUsuń
  2. ❤️ jesteś wolna 🦋

    OdpowiedzUsuń
  3. Nowy początek...nie powinien być okraszony znamionami poprzedniej powieści ... ta permanentna kropka uwolniła Cie, i z pewnością pozwoli na odkrywanie nowego...jednak bogatszą o doświadczenia

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie