Majówkowa posucha

Jak spędziłam najdłuższy weekend w kalendarzu, innymi słowy tegoroczną Majówkę?
Jednego dnia cierpiałam z powodu bólu brzucha.
Drugiego dnia z powodu bólu serca.
Trzeciego leczyłam pierwszy ból w górskim SPA.
A na koniec leczyłam ten drugi, umawiając się na randkę. 
Nie z Panem Ośmiornicą. Ani Linoskoczkiem lub Panem T. Ani z nikim innym z dotychczasowej listy. Ale też nie z kimś nowym. Przeciwnie z kimś, kto pukał do moich drzwi od dobrych kilku lat.
Ale... od początku.




O tym jak bardzo jesteś sama, a nawet samotna przekonujesz się nie wtedy, kiedy nikt nie wyniesie za ciebie śmieci. Ani nie poda ci szklanki wody z cytryną, gdy leczysz kaca. Ani nawet nie wtedy, gdy wzruszasz się, oglądając reklamę karmy dla kotów i jedynym obiektem, do którego możesz się przytulić jest puchata poduszka. O doskwierającej samotności dowiadujesz się wtedy, gdy przeglądasz social media i zdajesz sobie sprawę, że cała planeta spędza czas z kimś. Na działce. Spływie kajakowym. Szczycie górskim. Na sobie

I co tu się dziwić? Tegoroczna majówka była nie wyjątkowo długa, ale i piękna. Dokładnie taka jaka powinna być. Soczysta i wilgotna. Na niebie świeciło słońce i ani jedna chmura nie zapowiadała opadów. Tymczasem coś mi kapało po twarzy. Przydałyby się wycieraczki, bo z kilku kropel szybko zrobiła się ulewa. Ach, te majowe burze. Krople były przezroczyste, miało słony smak i ważyło jakąś tonę. To musiały być... łzy?!

Ach, żeby to były łzy wylewane nad dylematem, które buty wybrać na randkę. Albo które wino dobrać do brownie. To był ten najgorszy rodzaj łez - bólu pojedynczego jestestwa. Dobra, bez owijania w bawełnę... 
Nikt. Zero. Żaden. Nie dostałam ani jednej wiadomości z zaproszeniem na wspólne spędzenie czasu. Znaczy... propozycje były. Ale nie od tych absztyfikantów, na których liczyłam. Mama zaproponowała rundkę w badmintona. Cholerka. Jest źle.

Potrzebowałam przytulenia. I ciepła. Zagotowałam wodę, by napełnić wrzątkiem termofor. Na głowę przydałby się raczej lodowaty okład. Mój mózg wykonywał akrobatykę, starając się odpowiedzieć na jedno proste pytanie: dlaczego

Byli tak zasypani pracą? Trwali przy łożu umierającej cioci? Nadrabiali koszenie trawy? Pfff... Uwierzę w każdą możliwą teorię spiskową, łącznie z tym, że ziemia jest płaskim plackiem szybującym na grzbiecie przerośniętego żółwia. Ale nikt mi nie wmówi, że wolny facet, który nie pisze w wolnym czasie, jest mną jakkolwiek zainteresowany. Mało sympatyczna prawda była taka, że wszyscy oni mieli już swoje plany, których ja nie byłam częścią. 

Auć.

Moje mentalne śledztwo utrudniał ból. Dostałam okres. A na ustach wyskoczyła mi paskudna opryszczka. Eh, a może to dobrze, że z nikim się nie umówiłam? Powiedzieć, że wyglądałam mało atrakcyjnie byłoby sporym eufemizmem. I gdy myślałam, że już nie może być gorzej wtedy mój prawie były mąż napisał do mnie. Oho, czyżby i jemu doskwierała ta sama choroba, co mnie? Samotność, znaczy się, nie okres. 

Nic z tych rzeczy... Uprzejmie poprosił, bym raczyła zabrać resztę moich rzeczy z naszego jego domu. Niestety nic lepszego nie miałam do roboty. Pojechałam. Na miejscu okazało się, że... spakował mnie w kartony i worki na śmieci. A więc tak mnie podsumował. Zawsze miał problem z docenieniem mojej osoby. Ale widać nasiliło mu się, gdy wszedł w stan starokawalerstwa. Podobno wtedy wszystkie wady puchną, a niektóre zalety - jeśli wiecie o czym piszę - maleją. Tego drugiego nie miałam ochoty sprawdzać. To pierwsze sam mi okazał. Otóż, widząc mnie z opuchniętymi od łez oczyma, opryszczką rozkwitającą na pół twarzy i obładowaną gratami, zapytany o to czy już wie, co powie na rozprawie rozwodowej, wbił mi sztylet prosto w serce. Zrobił to jak profesjonalista, skutecznie i wyjątkowo boleśnie. Zupełnie jakby trenował to przez dziewięć ostatnich lat. Mianowicie, odparł, że zawsze czuł się przy mnie nieszczęśliwy. 

Auć!

Nie zabrałam wszystkich rzeczy. Nie byłam w stanie. Tego było zbyt wiele! Nie, nie worków i kartonów. Uciekłam do auta i odjechałam. Gdzie? Przed siebie. Byle dalej. I wtedy doszło do mnie. On wcale nie spędza majówki samotnie. Wręcz przeciwnie! Chciał się pozbyć śladów żony, bo zaprasza kogoś do naszego jego domu. 

Auć!!!

Gdyby ktoś nie potrafił czytać, w tamtym momencie byłabym idealną obrazkową definicją cierpienia. Każda komórka mojego ciała wiła się i wyła z bólu. On był nieszczęśliwy?! Nie, on nic nie wie na temat bycia nieszczęśliwym póki nie doznał okresu, opryszczki, dobytku w workach na śmieci i randkowej posuchy.

Moje myśli były tak ponure, że nawet mijane pola rzepaku wydawały mi się czarne, a nie żółte.
Ale... rzepak jest żółty. Rzepak jest żółty. Rzepak jest żółty. 

A facet, który nie pisze jest dupkiem.

Nagle doznałam olśnienia. Czyżby to blask rzepakowych łanów? Zabawne, ale właśnie w mroku zobaczyłam najwyraźniej prawdę. Gdy przestałam się łudzić, tylko zobaczyłam rzeczy takimi jakimi są. Jakim prawem dupek ma być powodem popsutej majówki? Żadnym.
I właśnie wtedy też uwierzyłam, że ta majówka może się udać. W pojedynkę

Następnego dnia zameldowałam się w  górskim SPA. Pociłam się na saunie, moczyłam stopy w zimnym strumyku i pupę w gorącym jaccuzzi. Spacerowałam po górach, ale... wolałam doliny. Jeszcze nigdy nie zeszłam tak bardzo w dół i w głąb. Siebie. Nie mając obok nikogo, kogo mogłabym obdarzyć uwagą, dałam ją całkowicie sobie. Nie mając przy sobie nawet puchatej poduszki, do której mogłabym się przytulić, musiałam objąć samą siebie. Ze zdumieniem odkryłam, że czuję coś na kształt wdzięczności, że nikt do mnie nie napisał z zaproszeniem na Majówkę... Przyglądałam się swoim myślom. Oswajałam lęki. Obcowałam z smutkiem. Pozwoliłam sobie na czucie tego jak się czuję. 

I w końcu tak po prostu poczułam się naprawdę dobrze. Tak dobrze, że stwierdziłam, że właściwie nie potrzebuję żadnego faceta. Ani randki. Ani związku. To dlaczego kolejnego dnia przyjęłam zaproszenie na wycieczkę od Pana Totti?

Cóż, czułam, że coś się we mnie zmienia. Nie tak, gdy po jednym dniu picia wody z cytryną i jedzenia ryżu z gotowanym kurczakiem, czujemy nazajutrz, że jesteśmy o wiele nową i o wiele lepszą wersją siebie, bo zgubiliśmy pół centymetra w pasie. To było coś grubszego, niż kwestia oponki na brzuchu. 

Zgoda na tą randkę miała być potwierdzeniem tych zachodzących zmian. Pan Totti mocno odbiegał bowiem od pozostałych absztyfikantów, z którymi spotkałam się do tej pory. Był o wiele starszy ode mnie. Był o wiele wyższy ode mnie. I o wiele bardziej czekał w majówkę aż ja napiszę do niego, a nie na odwrót. Właściwie to czekał nie od kilku dni, a lat, kiedy to poznaliśmy się podczas pewnej imprezy branżowej.

Poza tym, to mogła być zwykła koleżeńska wycieczka w piękne miejsce! Pewnie tak, gdyby nie fakt, że Pan Totti był mężczyzną. Wolnym mężczyzną. Mężczyzną, który od trzech miesięcy miał posuchę. Uff, jak dobrze, że to była wycieczka nad jezioro. Gdy tylko się zanurzy w czymś mokrym, powinno mu przejść. Czy tak faktycznie było? O tym już innym razem. 

To była najbardziej owocna Majówka od wielu lat. Kto by pomyślał, że deszcz łez użyźnia tak doskonale!

Aurora

Komentarze

  1. Pięknie opisane góry i doliny 🤩😊😆

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dobrze zrozumiałam to jego dom, także normalną rzeczą jest abyś zabrała swoje rzeczy... Dziwnie że tak późno...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie