Następny do odstrzału

Co ubrać na randkę? 

Odpowiedź na to pytanie zależy od kilku podstawowych czynników. Dość istotne jest gdzie idziemy na randkę. Tym bardziej z kim idziemy na randkę. Ale zdecydowanie najważniejsze jest jakie aktywności będziemy uprawiać

Tamtego dnia te miałam jasno określone. Pan Linoskoczek zaproponował wypad nad jezioro. Pogoda nie skłaniała mnie jednak do opięcia mnie w drogie i elastyczne kawałki materiału zwane bikini. Tym bardziej, że on miał nieco inne zamiary. Zapewniał, że zabierze kawę i rogaliki z makiem. Piknik? Czyżbym już przywdziewała sukienkę z bufiastymi rękawkami, której nie powstydziłaby się Jane Austen? Nic z tych rzeczy. Moim głównym zajęciem wcale nie miało być wkładanie rogalika do ust. A raczej naciąganie i wypuszczanie z rąk... strzał. Tak, Pan Linoskoczek zaoferował mi lekcję łucznictwa. Czyżby chciał trafić prosto w moje serce



Przebierając oburącz w szafie w poszukiwaniu odpowiedniego stroju nagle zdałam sobie sprawę, że bardziej, niż dylemat między wyborem spódniczki a szortów frapuje mnie zupełnie inny. Czy to spotkanie to bardziej ... Lekcja czy randka?

Zaraz potem uświadomiłam sobie, że mam stanowczo za dużo ubrań! Wiele z nich jest ze mną od wielu lat, choć właściwie ich nie noszę. Jedne mi się znudziły. Inne przestały pasować. Kolejnych zwyczajnie nie potrafię się pozbyć z nadzieją na wiecznie nie nadchodzącą właściwą okazję. A niektóre zachowuję z sentymentu. Były i takie, które znajdowały się w mojej szafie zupełnie przypadkowo. Zajmując miejsce i utrudniając poszukiwania tego właściwego ciuchu. Oh, trzeba zrobić porządną selekcję!

Póki co wybrałam obcisłe jeansy, podkreślające moje kształty. I bluzę dresową podkreślającą, że jeszcze nie wiem jaki właściwie charakter ma ta znajomość. By się tego dowiedzieć musiałam mocno napiąć struny mózgowe. Zmrużyć oko, by dostrzec cel Pana Linoskoczka. Czy byłam nim ja? Czego właściwie szukał?  Było to prawie tak trudne jak strzelanie z samego łuku. To wymagało siły i precyzji. Nic dziwnego, że Pan Linoskoczek miał tak ładnie wyrzeźbione i spore ramiona. Nie tylko je zobaczyłam w całej ich  apetycznej okazałości, ale też poczułam. Ochoczo obejmował mnie za każdym razem, gdy ja nieudolnie próbowałam napiąć cięciwę. Czyżbym poczuła za to inne rosnące napięcie? Te jakie się rodzi ze zbliżenia kobiety i mężczyzny...

Choć tego dnia z lekcji łucznictwa dostałam pałę, wracałam z rogalikiem na ustach. A więc to była randka. Tylko... dlaczego nie pocałował mnie do tej pory, skoro upłynął standardowy termin pierwszego całusa, mianowicie trzy spotkania ? I czemu nie ciskał we mnie komplementami jak strzałami do tarczy? A może to wcale nie była randka? W takim razie, dlaczego nie zabrał osobnika płci męskiej, dalej zwanego kumplem?

Miotając się między tymi dwoma opcjami, pozostawało mi tylko jedno. Z impetem wycelować w samo sedno. Zadać mu to pytanie wprost.

Brzmi jak sport ekstremalny? Otóż to! Można się nieźle poturbować.... Gdy odpowiedź jest zgodna z naszymi oczekiwaniami czujemy, że unosimy się wysoko w górę. Wprost na różowy obłoczek pachnący watą cukrową. W przeciwnym razie to nasze policzki się różowią ze wstydu. A pupa mocno boli po zderzeniu z bolesną prawdą. 

Dobrze, że jem sporo czekolady i mam całkiem  wypukłą tą część ciała. Dzięki temu całkiem nieźle poradziła sobie z amortyzacją po tym, gdy Pan Linoskoczek bezpardonowo oznajmił mi, że... żadne z naszych spotkań nie było randką!  

Acha.

Od teraz on nie był więcej moim absztyfikantem! Ani nawet moim znajomym. I stanowczo nie był kimkolwiek komu chciałabym podarować coś tak cennego jak mój czas i uwaga. Pan Linoskoczek miał nieco bardziej płaski tyłek od tego mojego, więc ten upadek z nazbyt wysoko ustawionego oczekiwania, że będę pompować jego ego, spotykając się z nim tak po prostu, musiał go zaboleć. Zabolało? Miało boleć! 

I to bardzo! Tak bardzo jak mnie jego słowa, w których usłyszałam, że nigdy nie byłam dla niego materiałem na relację damsko-męską, bo on już wybrał inną. Co prawda ta inna jest aktualnie zajęta. Konkretnie ma męża. Ale to taka mało istotna drobnostka. Przecież na prawdziwą miłość warto czekać!!! A czas oczekiwania umilać sobie, spotykając się z mało istotnymi drobnymi kobietkami, którymi - tak się nieciekawie złożyło - byłam w tym wypadku ja.

Jak mogłam się tak pomylić?! 

Czyżby moja kobieca intuicja była używana zbyt często i wyczerpały się jej baterie? A może wraz z upływem lat (czyt. moim starzeniem) ona też traci termin przydatności? A może... w moim randkowym życiu  jest jak w mojej szafie? Panuje chaos, bo jest za dużo absztyfikantów, a przez to trudno jest znaleźć coś sensownego. Znaczy, namierzyć tego właściwego!

Spotkanie z Panem Linoskoczkiem to nie była randka. Nie była to też lekcja łucznictwa. Mimo wszystko jednak była to lekcja. Jedna z najcenniejszych lekcji życiowych jakie odebrałam. Żeby jej zapomnieć, nieodzowne są powtórki. Postanowiłam nie zwlekać. Napędzana najczystszym rodzaje energii w kosmosie jakim jest kobieca kurwica, następnego dnia napisałam do kilku innych absztyfikantów.  

To nie były listy miłosne. Były to wiadomości ostre jak grot strzały. W rzeczy samej, na tamtej nieudolnej lekcji paradoksalnie nauczyłam się strzelać. Bynajmniej nie z łuku... Cel był jeden - odstrzelić tych, którzy zajmują zbyt wiele miejsca w szafie mojego serca. A którzy wcale na mnie nie pasują. Są tam przypadkowo, z sentymentu albo dlatego, że czekają na właściwy moment, który nigdy nie nadejdzie. 

Poranek rozpoczęłam od konwersacji z Panem T. To nie był dobry wybór, bo śniadanie nigdy nie powinno być ciężkostrawne. Tymczasem Pan T. zaserwował mi wachlarz zachowań typowych dla chłopca w przedziale wiekowym 5-6 lat, a nie poważnego dyrektora handlowego zwolna dobiegającego 40-stki. Nie tyle nie potrafił określić czego ode mnie chce, ale w ogóle zaprzeczał, że kiedykolwiek chciał... Nawet wtedy, gdy zaciągnął mnie do łóżka?! I kiedy wysyłał buziaki na dobranoc? Albo debatował ze mną nad definicją miłości? Czule obejmował po każdym spotkaniu, na które to on mnie zapraszał? Zachowywał się jak kucharz, który za mocno dopieprzył rosół i usilnie stara się wmówić, że rosół tak właśnie ma smakować. 

Pieprzenie głupot w jego wydaniu było mi w niesmak do tego stopnia, że w tamtym momencie poczułam, że żadnego pieprzenia się z Panem T. już nigdy nie będzie. Wypieprzyłam go z mojej szafy na dobre.

Na kolację zaserwowałam sobie Pana Totti. Dla przeciwwagi ten okazał się aż nazbyt wiedzieć czego chce. A był to stały związek. Wspólne wakacje. Wypady na targ. Śniadanie do łóżka. Zaufanie i to poczucie, że ktoś czeka na niego w domu.

Cóż, ja nie musiałam długo czekać, by pokazał mi jak bardzo chce tych górnolotnych wartości. Mianowicie, pokazał mi... kiełbaskę. Nie taką z targu. Swoją. Nigdy nie pojmę dlaczego niektórzy mężczyźni wysyłają tego typu zdjęcia. Ale wtedy zrozumiałam, że Pan Totti, prowadząc agencję reklamową, nie bardzo potrafi zareklamować samego siebie. To jakim się chciał mi sprzedać nie bardzo korespondowało z tym, co w efekcie otrzymałam. Nie kupuję tego typu mężczyzn. Nie kupiłam też na kolację kiełbasek. Szczerze mówiąc, zupełnie straciłam apetyt.

I tym sposobem Pan Totti nie tyle został wyjęty z szafy. Co wyleciał z niej z impetem. To nie ja go odstrzeliłam. Zrobił to sam we własnej osobie. 

Czy celowa czy naturalna, jedno jest pewne - to była udana selekcja. Ale czy dzięki temu udało się złowić coś sensownego? Rybę lub inne żyjątko morskie? Może takie z mackami? Cóż, Pan Ośmiornica nadal zajmował wysoką półkę w szafie mojego serca. Stąd też uznałam, że zadam mu to pytanie na żywo. Albo raczej mocno nie chciałam by zmienił tą półkę na niższą... Lub w ogóle wyleciał z szafy. Chciałam wydłużyć czas oczekiwania na odpowiedź. Bo... bałam się ją usłyszeć?

Bałam się tak bardzo, że nawet, gdy się faktycznie zobaczyliśmy, nadal zwlekałam. Być może dlatego, że Panu Ośmiornicy spieszno było do... łóżka. Gdy kilka godzin później temperatura wzrosła zbyt drastycznie, zagrażając ośmiornicom, oboje stwierdziliśmy, że pora wyjść się przewietrzyć. Założyłam zwyczajną bluzę dresową i przetarte luźne jeansy nadające się na każdą inną okazję, tylko nie na randkę. Miałam rozczochrane włosy i zero makijażu, którego skutecznie zostałam pozbawiona. 

I właśnie wtedy Pan Ośmiornica spojrzał na mnie tym spojrzeniem. I wypowiedział te słowa. To nie ja go odstrzeliłam. To on ustrzelił mnie, mówiąc, że... jakie tam "kocham cię"?! Jakie tam "bądźmy razem"?!  Nic z tych przerażających rzeczy. Stwierdził, że w tamtym momencie i tamtym zwyczajnym wydaniu byłam najpiękniejszą istotą jaką widział. Pasowałam mu. A on mi. Na mnie. Pode mną. Wkoło mnie. Jak ulubiony ciuch. Ulubiony, bo zawsze czujesz się w nim dobrze i równie dobrze wyglądasz. Taki ciuch zostaje w szafie na zawsze. 

W moich ulubionych jeansach wynosiłam śmieci. Robiłam zakupy. Pisałam. Sprzątałam. Chodziłam po lesie. Gotowałam. I jeździłam do redakcji. Moje jeansy wciąż znały mnie lepiej, niż Pan Ośmiornica. Czy przylgnie do mnie bliżej, niż one? Czas pokaże...

Aurora

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie