Związek z terminem przydatności

W życiu wszystko się kiedyś kończy. No, może z wyjątkiem niektórych seriali... Koniec niekoniecznie jest czymś negatywnym. Także, jeśli chodzi o seriale. Zwłaszcza zaś jeśli chodzi o zimę, która w naszym kraju oznacza pół roku smagania mroźnym wiatrem, oklapniętych od czapki włosów i brudnej brei na ulicach. I tak oto z końcem marca temperatura gwałtownie wzrosła. Ta na zewnątrz również. Głównie jednak ta między mną a Panem Ośmiornicą. Choć prognozy nie były wcale takie obiecujące... 


Po ostatnim upale naszej samochodowej randki nagle przyszło ochłodzenie. Do teraz pamiętam jego rozczarowany wzrok, gdy wychodziłam z tamtego pamiętnego Mercedesa. Czyżby szycha z Brukseli poczuł się odrzucony? Niemożliwe... przecież w każdym pospolitym poradniku wyraźnie jest napisane, że odmowa na pierwszej randce skutkuje tylko zaostrzeniem apetytu. Tymczasem częstotliwość wymienianych wiadomości stała się rzadka jak śnieg w grudniu.

A potem nagle znów zrobiło się gorąco. Wiadomo, w marcu jak w garncu... 

Pan Ośmiornica nie był szefem kuchni, a jednak z każdą kolejną randką dokładał do ognia namiętności. I do garnka naszej znajomości kolejny składnik, który stanowił obietnicę smakowitego dania. Im więcej się o nim dowiadywałam tym bardziej łakomym kąskiem się stawał. Nie pijący. Nie palący. Bez byłej żony. I obecnej też. Miał tylko jedną zasadniczą wadę.

 Krótki termin przydatności.

Pan Ośmiornica miał wątpliwości co do angażowania się na poważnie, ponieważ było bardziej, niż prawdopodobne, że za chwilę znów wróci do Brukseli. Właściwie to nastawiał się na niezobowiązującą i krótką, bo trwającą do końca maja, znajomość. 

...

... yyy. To... świetnie?! Prawdę powiedziawszy, wolę mini seriale. Mając do wyboru te kilkusezonowe i te kilkuodcinkowe, zawsze, ale to zawsze wybieram  te drugie. Lubię wiedzieć jak to się skończy. Poza tym, po długim i wyczerpującym maratonie, jakim było moje - nazwijmy to mimo wszystko - małżeństwo, nie czułam się w żadnym wypadku gotowa na nic tasiemcowego. Znaczy, na poważny związek.

Choć nastawiliśmy się na coś krótkiego, nasze randki trwały naprawdę d ł u g o. Właściwie to czasem cały dzień. A innym razem całą noc. Za dnia się nie nudziliśmy. A w nocy nie spaliśmy. Gdy spacerowaliśmy, to on wyszedł z inicjatywą, by wziąć mnie za rękę. Gdy ucztowaliśmy w restauracji lub kawiarni, wyjadaliśmy sobie z talerzy i nigdy nie pozwalał mi płacić. A kiedy padał deszcz to on trzymał nade mną parasol. Jeśli macie odczucie, że zaraz Was zemdli od nadmiaru słodkości, spokojnie. Zaraz dodam trochę pieprzu. Nie będzie jednak o pieprzeniu. A raczej o soleniu.  W końcu w każdej miłosnej historii musi pojawić się kiedyś kość niezgody. A tą w naszym przypadku był... popcorn. 

Jeszcze na etapie randkowania online wyznałam mu moją miłość... do kina. I zapytałam czy należy do grupy tych normlanych, czyli chrupiących podczas seansu. Czy też jest sztywniakiem, który kino myli z kościołem. Nie odpowiedział. Jako że popcorn to jedna z istotniejszych rzeczy w moim życiu, a właściwie menu, wróciłam do tej kwestii, gdy któregoś razu leżeliśmy obok siebie wpatrując się maślanymi oczami w oczy. I wtedy zdałam sobie sprawę, że dla Pana Ośmiornicy również popcorn jest ważny... Tyle, że na inny sposób.  

Kino okazało się jego sacrum, a seans liturgią. W takim wypadku popcorn należało wyeliminować dla świętego spokoju.

Kim zatem byłam dla niego, skoro postanowił dla mnie złamać swoje święte zasady, gdy faktycznie poszliśmy do kina. Nie tylko kupił  popcorn. Ale wziął największy rozmiar. Do tego oddzielny dla mnie i dla niego. Choć Pan Ośmiornica wyjadał głównie ten z moich ust. Tak, całowaliśmy się w kinie. Właściwie to robiliśmy to absolutnie wszędzie. Na chodniku czekając na zielone światło. Na ławce w parku. Na ruchomych schodach galerii handlowej. A nawet na środku sceny opolskiego amfiteatru. Owszem, na oczach kilku dziesiątek ludzi, którzy przyjeżdżając tego dnia do stolicy polskiej piosenki nie pisali się na taki występ. 

Ale Pan Ośmiornica nie krył się z pokazywaniem przed światem tego, że jestem jego... no właśnie,

  kim?

Choć w słowach deklarował (a ja mu wtórowałam), że to dla niego znajomość niezobowiązująca jego czyny i zaangażowanie wskazywały na coś zupełnie innego! Zamiast jak każdy normalny facet od przelotnej znajomości zachwycać się moją pupą i ustami, on z zafascynowaniem słuchał o mojej pracy! Owszem, komplementy też były. Ale nie takie tandetne jak błyskotki ze sklepu "Wszystko po 5 zł". Zamiast prosić o moje fotki w seksownej bieliźnie, kazał mi wysyłać zdjęcia chomika. Co więcej, sam nazywał mnie swoją Chomiczką. Albo jego Czekoladką. Jego. I właśnie tymi epitetami oraz zaimkami skutecznie utrudniał mi myślenie o nim jako o kimś tylko na chwilę. Co gorsza, ja sama chciałam go coraz więcej i na dłużej. Innymi słowy, dokończyliśmy w końcu to, co zaczęliśmy w Mercedesie. Ale nie w Mercedesie, tylko w łóżku. Mniammm... Pan Ośmiornica okazał się samczym samcem z dobrymi manierami nie tylko na co dzień, ale także i w ciągu nocy. Oksytocyna zalała moje ciało, sprawiając, że wizja jedzenia brukselek wcale nie była taka najgorsza... Tak, doszło nawet do tego, że dopytywał czy byłabym w stanie przeprowadzić się do innego kraju.

Koniec tego! To wymykało się spod kontroli. Miał być jeden sezon i kilka odcinków... Panie scenarzysto? 

Być może właśnie dlatego, gdy podczas jednej z randek, naśladując osiedlowego troglodytę idącego do osiedlowego po browarka, zapytał mnie czy będę jego kobietą, ja zamiast odpowiedzieć "tak"... wybuchłam gromkim śmiechem. Bo to był... żart. Prawda?

Prawda?

Wracając z tamtego spotkania samochodem razem na cały głos śpiewaliśmy piosenkę Kate Perry, która dawała nam koncert w radio. Wspólne pajacowanie szło nam świetnie jakbyśmy to robili razem całe życie. Żaden facet w ciągu bujnej historii mojego wieloletniego randkowania nie potrafił mnie tak rozśmieszyć jak Pan Ośmiornica. Od śmiechu bolał mnie brzuch, a po policzkach płynęły mi łzy. Ze śmiechu, ma się rozumieć. A może...

A może nie tylko? Może gdzieś między radosnym "Roar" a entuzjastycznym "Fireworks" wkradł się smutek? Że to jednak wszystko tylko na chwilę? A może, że to wcale nie był żart... Może Pan Ośmiornica chciał naprawdę jeść ze mną brukselki? Może z nami jest jak z czekoladą? Producent musi dać informację o terminie przydatności do spożycia, ale tak między nami - czekolada ważna jest do schrupania o wiele, wiele dłużej. Nawet o rok lub kilka lat.

Czy nasz związek również miał przetrwać aż tyle, mimo że miał krótką datę ważności? Tu nie pomogą fusy ani najstarsi górale. Tylko czas

Aurora


Komentarze

  1. Hmmmm ciężko to rozgryźć....chciałabym ciąg dalszy i to taki z happy endem....

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudnie, że choć trochę przyjemności doznałaś❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna relacją, myślę że to było szczere z jego strony choć myśl przelatuje czy p Brukselka nie ma p Brukselki w tek Brukseli :))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie