Randka z trupem

W mojej lodówce pachniało trupem. Na szczęście to był tylko leżący zbyt długo odłogiem pasztet. Ze smakołyku przeistoczył się w gnijącą breję o nieciekawym zabarwieniu. Czy to samo dzieje się z mało używanymi relacjami? Ja i Pan Ośmiornica milczeliśmy do siebie caaałą wieczność. Konkretnie - dwa dni. W tym czasie ja zdążyłam zamienić się w żywego trupa. W tym czasie uświadomiłam też sobie jak wiele szafek jest w moim mieszkaniu do posprzątania. Ile pajęczyn do zlikwidowania. A także ile seriali nie obejrzałam jeszcze na Netflix. Przede wszystkim jednak jak bardzo mylili się autorzy podręczników do biologii i wszyscy dietetycy świata razem wzięci. Podstawowymi potrzebami człowieka wcale nie było oddychanie, siku i jedzenie. Ja potrzebowałam tylko jednego - rozpaczliwie znów zobaczyć się z głupim chujem Panem Ośmiornicą. 

Pustkę, o której istnienie sama zadbałam, skreślając go z listy absztyfikantów, próbowałam zapełnić w najbardziej prymitywny z możliwych sposobów. Czekoladą

Jak wielkim błędem był taki wybór przekonałam się, gdy tylko sięgnęłam do szafki z czekoladami (a owszem, mam taką specjalną szafkę). Aaa! Aż się wzdrygnęłam, gdy wyciągnęłam z niej... mackę?! Choctopus, tabliczkę, którą kupiłam jakiś czas temu, wychodząc po wodę do spożywczaka. Mleczna, bąbelkowa, bardzo słodka i przede wszystkim z ośmiornicą na etykiecie (naprawdę jest ktoś kto wymyśla takie rzeczy?!). Uśmiechniętą!

Mi nie było do śmiechu. Starałam się o nim zapomnieć, lecz odciski macek Pana Ośmiornicy wciąż mnie prześladowały w całym mieszkaniu. 

Na trzeci dzień śmierci naszej znajomości - jak Pan Bóg przykazał - zmartwychwstałam. Nastąpił prawdziwy cud! Pan Ośmiornica odezwał się do mnie? Eee, to byłby przewidywalny twist losu. A ja mówię o prawdziwym cudzie! O fajerwerkach! Otóż... to ja napisałam do niego

A on... odpisał.

Po krótkiej grze wstępnej polegającej na wspólnym obśmianiu memicznego kontentu znalezionych w czeluściach Internetu, doszliśmy do konkretów. Zrobiło się poważnie. Bo tym razem to Pan Ośmiornica zadał mi pytanie. Mianowicie, dociekał... czemu właściwie do niego napisałam. 

To było dobre pytanie. Bo to, co zrobiłam wcale nie było w moim stylu. W moim stylu byłoby uporczywe ignorowanie jego istnienia przez kolejne lata mojego życia. Prawdopodobnie do czasu, kiedy faktycznie stałabym się trupem

A jednak napisałam do niego, bo czułam się martwa za życia, myśląc, że już się nigdy więcej nie zobaczymy. Oczywiście, jak to ja, nie napisałam mu prawdy. Bo co, jeśli się jeszcze zobaczymy, a jego serce już nie będzie bić. Do mnie.  Czy warto wracać do tego, kto dał nam kosza albo komu to my zaserwowaliśmy lądowanie w śmietniku osób mało używanych? Czy raz uśmiercona relacja ma szansę znów stać się gorąca

Cóż, wiedzy na ten temat nie potrzeba szukać w opasłych podręcznikach psychologii czy też raczej martyrologii narodu kobiecego. Wystarczy uważnie przyjrzeć się swojemu życiu. Jak ono pokazuje w ostatnim czasie, trupy potrafią zmartwychwstać nawet po 12 latach w całkiem apetycznej formie (patrz: Pan Żołnierz) albo wrócić zza rozwodu  grobu w niebywale krótkim czasie z mocniej bijącym sercem, niż było za życia (patrz: Pan -Ex - Czcigodny) . 

Prawdę powiedziawszy w tym moim nie trwała noc żywych trupów. Ani tydzień. To było całe półrocze! Przez ostatnie sześć miesięcy nękały mnie duchy moich byłych... Zaczęło się niewinnie. Po jakiś 15 latach (rety, naprawdę jesteśmy już tacy starzy?!) nieobecności jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawił się Pan Magik. Znaczy, mój pierwszy poważny absztyfikant w życiu. Teraz bliżej mu było do wędkarza, bo zamiast zadzwonić, wysłać smsa albo zrobić coś, co robią ludzie około 40-stki, ten zarzucił przynętę (jak to wędkarz). Napisał komentarz na moim oficjalnym blogu. 

Serio? To jest ten as w rękawie? Na szczęście tak jak wyskoczył królik z kapelusza tak też szybko w nim zniknął. Albo rozpłynął się jak duch...

Phi...

Biała jak ten duch to ja zrobiłam się, gdy jakiś czas później pewna inna zjawa przemknęła przed moimi oczyma. Pan Taksówkarz, czyli mój pierwszy absztyfikant, który mi się oświadczył. To było dobre 10 lat temu. A on wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy. Czyżby naprawdę był żywym trupem? Cóż, bliżej, niż do trupa było mu do podstarzałego... taksówkarza. Łysina. Czarna zbyt obszerna wytarta skórzana kurtka. I ten niezadowolony wyraz twarzy... O, uśmiechnął się! Do mnie? Ups! Pomachał!!! Zobaczył mnie! Podejść? Podać rękę? Cmoknąć w policzek? Serce mi zamarło. I całe ciało. Siedziałam jak wryta w knajpce, z której on akurat wychodził. Z inną kobietą. 

Uff...

Ewidentnie samotny za to był Pan Bloger, który wypełzł zza grobu moich byłych na początku marca. Wypełzł to jednak chyba złe określenie. Raczej wystrzelił z grubej rury. Najpierw przeprosił mnie, że wtedy dał mi kosza. By po chwili  zaproponować wspólne rozkosze u mnie na kanapie. Przecież akurat będzie wracał z podróży służbowej.

Serio?

W jego obronie nie przemawiał nawet fakt, że napisał to wszystko na aplikacji randkowej. Szczerze powiedziawszy, pisanie bloga wychodziło mu znacznie lepiej. Teraz był jednak przedstawicielem handlowym oprawek optycznych. Mam nadzieję, że dzięki nowym zdolnością szybko dostrzegł, że między nami już nigdy nic się nie wydarzy. Zwłaszcza na kanapie. 

Byłam zimna. Jak trup. W stosunku do wszystkich nawiedzających mnie duchów. To było nadzwyczaj łatwe. Bo zwyczajnie już nic do nich nie czułam. Ani urazy. Ani żalu. Ani mięty. Właściwie to zastanawiałam się jak w ogóle mogłam być w nich zauroczona. 

I właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że wszyscy oni nie zjawili się bez powodu. Tak jak wilkołaki, zombiaki i inne zjawy uaktywniają się w konkretnej fazie księżyca, tak też moi byli dali o sobie przypomnieć w odpowiedniej fazie mojego życia. Nie dałam się złowić na ani jedną przynętę, ani nie dałam się oczarować żadnej sztuczce, bo nie byłam już tamtą Aurorą. Stałam się inną kobietą.

Kobietą, która nie szuka byle kogo na osłodę. 

Wyrzuciłam przesłodzoną czekoladę z ośmiornicą do kosza na śmieci. Poszłam do sklepu po nową. Ale nawet tam sięgały jego macki. Tym razem na półce znalazłam gorzkiego Choctopusa. Czyżby wszechświat dawał mi znaki? Nie musiał. Czułam całą sobą, że Pan Ośmiornica to nie byle kto. Może po prostu było między nami aż za słodko? Może potrzebowaliśmy nieco goryczy, która uszlachetnia smak całości? Czy jednak nie poczęstowałam go zbyt gorzkimi słowami? 


Po tygodniu i trzech dniach pod osłoną nocy zjawił się wreszcie ten jeden najbardziej wyczekiwany trup. Przybył bez zapowiedzi. Ale za to z winem. Wybaczyłam mu to najście. A on mi, że nazwałam go... sami wiecie jak. Jak na trupa był bardzo gorący. Jego pocałunki słodkie. Reszta nader wytrawna. 

Następnego dnia Pan Ośmiornica został na kawie. Zrobiliśmy razem śniadanie. A potem zjedliśmy jeszcze czekoladę.  I choć między nami nadal nie padły żadne wielkie deklaracje, ja czułam się spokojna.  O ile spotkania z moimi zamierzchłymi absztyfikantami utwierdziły mnie w przekonaniu, że żadna reanimacja już nie pomoże. O tyle ta randka uświadomiła mi, że między mną a Panem Ośmiornicą wciąż było żywe uczucie. Uśmierciłam jedynie  wiele moich lęków i obaw. Zwłaszcza ten, że już więcej się nie zobaczymy. Pan Ośmiornica zostawił w moim kubeczku swoją szczoteczkę do zębów. A to znaczy więcej, niż nie jedna deklaracja słowna.

 Aurora


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie