Najważniejsza randka

Randka to ważna sprawa. Z kimkolwiek i gdziekolwiek, to jednak spotkanie z drugim człowiekiem, któremu oddajemy coś bardzo, bardzo, bardzo cennego. Ciało? Serce? Swój wolny czas. Czas, który równie dobrze moglibyśmy spożytkować na zaprawianie ogórków, leżenie w basenie lub obcinanie skórek u paznokci. Niepotrzebne skreślić. Istotne dopisać.


Gdy dobiegasz 40-stki i orientujesz się, że tego czasu jest właściwie mniej, niż więcej, więc zaczynasz do randek podchodzić z jeszcze większą powagą. Starasz się dobierać towarzysza kawy, spaceru tudzież seansu filmowego wyjątkowo starannie. 

Tylko żeby w ogóle było w czym kim wybierać... 

Dwie nowe aplikacje randkowe zainstalowane na moim smartfonie zaowocowały wytrenowaniem palca wskazującego do zamaszystego ruchu w lewo. Do odrzucania potencjalnych absztyfikantów, znaczy się. I to tylko w jeden dzień. Nie żebym wymagała sobowtóra Hugh Jackmana, ale na miłość do czekolady... jakieś standardy posiadam. Jeśli jako kobieta mierząca 155 w wysokich (bo w 5 centymetrowych) szpilkach mam większy wybór, niźli większość kobiet (dla których facet zaczyna się od 180 m) i nadal nie mogę znaleźć w miarę atrakcyjnej partii, znaczy, że rynek matrymonialny jest bardziej zgniły, niż mozarella zalegająca gdzieś na tyłach mojej lodówki.

Niestety, gdy już z czeluści wyszuka się kogoś zgrabnie zbudowanego, szykownie ubranego i nie wprawiającego cię swoją metryką w poczucie, że jesteś jego starszą siostrą lub ciocią, okazuje się, że facet nie umie poskładać zdania współrzędnie złożonego. Hmm... Zaczynam się zastanawiać czy jednak bot wysyłający alerty pogodowe nie byłby lepszą opcją?

A może nikomu nie dając szansy, tak de facto odbieram ją sobie sama? A te moje wysokie standardy to zwykła wybredność?! 

Przekonajmy się! 

Kogo my tu mamy? Nieśmiały kierowca Ubera z Ostrawy (aktualnie uczy się polskiego). Budowlaniec z grzywką rodem z lat 90., który zwraca się do mnie per "dziecino". Przystojniak wyglądający jakby właśnie uciekł z greckiego panteonu, który nie daje kropek na końcu zdań. Krakowski hodowca gołębi (czemu mnie to nie dziwi) ozdobnych. Włoski lovelas z kolczykiem w uchu trenujący crossfit i odmawiający jedzenia słodyczy. Narcyz bawiący się w instagramowego modela, którego jedyną cechą pozytywną dotychczas odkrytą jest jego zamiłowanie do arbuza. A zarzekam się, że i tak zrobiłam solidny odsiew. Byłabym zapomniała! Samotny plażowicz z szparą między zębami jeszcze nie wrócił z pielgrzymki. I niech już tak zostanie. 

Jaki mi zatem pozostał wybór? 

Idę na randkę z... kobietą! 

Żeby to było takie proste przełączyć się na tą normalną i ładną płeć. Świat, życie, a nade wszystko związki byłyby łatwiejsze w obsłudze. Niestety moje ciało uporczywie odmawia pociągu do brzoskwinek oraz melonów, nadal czując niewytłumaczalny i dziki apetyt na widok kiełbaski, ogórka tudzież banana. 

Na szczęście ta randka nie odbywała się w żadnej kawiarni, restauracji, ani też w warzywniaku. Tym bardziej w łóżku! Choć do pozycji leżącej było blisko. Tak jak tej kanapie do kozetki. Tak, ta randka odbywała się w gabinecie  A moją wybranką była Pani Terapeutka. To w niczym nie przeszkadzało, by nasze spotkania miały przebieg dokładnie taki jak klasyczne damsko-męskie randkowanie w celach mniej lub bardziej poważnych.  

Kliknęło od pierwszego spotkania. Chwilowa nieśmiałość szybko została przełamana, ustępując miejsca fascynacji. Opowiadałam o moich życiowych perypetiach z takim zapałem i prędkością, jakby ktoś uprzednio dożylnie wstrzyknął mi do krwiobiegu sok z gumijagód. Z utęsknieniem czekałam na każde kolejne spotkanie. Na którym to z gorącą kawą w ręce i wypiekami na twarzy przedstawiałam moich kolejnych absztyfikantów. Biedna Pani Terapeutka chyba sama będzie po tym wszystkim potrzebować pomocy. Nie oszczędzałam jej żadnych szczegółów. Ale ona dzielnie to znosiła, wpatrując się we mnie z szczerym uśmiechem, który ośmielał mnie do otwierania się coraz bardziej. 

Do czasu...

Podobnie jak każda moja relacja, tak też ta z Panią Terapeutką w końcu utknęła w martwym punkcie. Doszłam do ściany. Klasyka gatunku

Skończyły się randki. Skończyły się tematy do omawiania. Więc milczałam. I Pani Terapeutka też. I właśnie w tej zawiesistej ciszy usłyszałam, że jednak coś za tą ścianą jest. Chrobocze. Chomik? Albo  to... ten jedyny? Po dojściu do ściany w relacji z mężczyzną, czekam aż to on weźmie do ręki młotek i ją przebije. Co właściwie nigdy nie następuje... Tu jednak było inaczej. To ja ubrałam spodnie i podjęłam męską decyzję. Nie mając nic do stracenia, jak też żadnego odpowiedniego narzędzia w zasięgu ręki, a i raczej budyń zamiast solidnej muskulatury w bicepsie,  przebiłam ścianę. A za nią była... 

                                                                                     c

                                                                                     z

                                                                                     a

                                                                                     r

                                                                                     n

                                                                                     a

                                                                                    

                                                                                     o

                                                                                     t

                                                                                     c

                                                                                     h 

                                                                                     ł

                                                                                     a 

                                                                                     ń 


Wpadłam jak Alicja do Króliczej Nory. Ale tam nie czekały mnie zaczarowane specjały, ani baśniowe postacie. Choć faktycznie był tam ktoś. Słyszałam wyraźnie. Tylko było tak ciemno, że trudno było cokolwiek zobaczyć. Na szczęście w całkowitym mroku solidnie wyostrzają się wszelkie inne zmysły. Z początku usłyszałam tylko ciche łkanie. I powtarzane jak mantra słowa: "nigdy nie będę dla niego najważniejsza". Podeszłam bliżej i poczułam, miękkie i bardzo zziębnięte ciało małej dziewczynki. Na końcu poczułam zapach. Czekolady. Wielkie nieba. To nie możliwe! To byłam... ja.

Zamiast pociągnąć małą dziewczynkę za rękę i uciekać z nią, gdzie pieprz rośnie, zostałam. Przytuliłam mocno i wsłuchałam się w litanię gorzkich słów i przekonań płynących z jej ust jak strużki smoły. Nie przerywałam jej. Nie pocieszałam. Nie tłumaczyłam. Po prostu tam siedziałam, a i im mocniej ją przytulałam, tym cichszy stawał się jej głos. A czarna otchłań stawała się coraz... jaśniejsza? Z zaskoczeniem zauważyłam, że ściana zaczyna się kruszyć. 

W następną środę zamiast kawy, ściskałam w ręce chusteczkę. Zamiast śmiechu były łzy. Dużo łez. Właściwie to mogłabym napełnić nimi basen olimpijski. W relacji z Panią Terapeutką doszłam znacznie głębiej i dalej, niż kiedykolwiek z jakimkolwiek mężczyzną. Ale właśnie dopiero teraz poczułam się naprawdę gotowa na prawdziwą randkę z tym drugim gatunkiem. Bo zrozumiałam, że dochodziłam do ściany, którą sama stworzyłam. Ściany, która miała mnie chronić, a tak naprawdę blokowała. Nie dawała dostępu do miękkiej części mnie. W takich okolicznościach zwyczajnie nie mogła się udać żadna relacja. Byłam jak fondant, z którego nigdy nie wypływa płynna czekolada...

I właśnie wtedy doszło do mnie, że najważniejsza randka w moim życiu to nie ta, na której mój były mąż mi się oświadczył. Ani ta, na której będzie mi się oświadczał każdy kolejny (dobry Boże, zmiłuj się nade mną, niech to będzie tylko jeden). To ta z kobietą. Nie, nie z Panią Terapeutką. Randka z samą sobą

Tymczasem pora się szykować na randkę. Kogo ostatecznie wybrałam? W związku z tym, że mamy sam środek wakacji skusiłam się na włoskie gelato! Ubiorę białą sukienkę. Symbol? Raczej koło ratunkowe! Jeśli Pan Włoch okaże się też panem niewłaściwym, zawsze mogę przypadkiem ubrudzić się spływającymi lodami czekoladowymi . Ale o tym już następnym felietonie...

Aurora 


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie