Ratunku! Gdzie ci faceci?!

Mówi się, że gdy jedne drzwi się zamykają, otwarte zostają inne. A ja powiadam, że jeśli jedna ośmiornica idzie na dno oceanu, zza tafli wody wyłania się kolejna! A może to rekin? Zanim poczynię bliższe oględziny, najpierw nad ten ocean trzeba w ogóle się wybrać...  

Innymi słowy, by kogoś poznać, trzeba wyjść do ludzi.

Tak mówią.



W związku z tym, że nie jestem w związku z mężem milionerem (a ściśle rzecz ujmując, to z żadnym mężem), a i nigdy nie byłam w relacji z żadną korporacją (ani inną dochodową działalnością), łatwo się domyślić, że nie stać mnie na weekendowy wypad nad ocean. Ale Bałtyk brzmi już całkiem realnie. Jeśli dorobię do tego teorię, znaczy umówię się z kimś na jakiś wywiad, całkiem możliwe też, że wydawca zgodzi się współfinansować tą wycieczkę.

Wycieczkę? Phi! To miał być krótkoterminowy urlop dla poratowania zdrowia. Właściwie to życia.

Groził mi śmiertelny strach przed kolejnym weekendem, w czasie którego jedyną osobą troszczącą się o to jak go spędzę jest bot wysyłający burzowe alerty. Macie rację, to nawet nie jest osoba... A więc było nawet gorzej, niż myślałam. A myślałam dużo. Gdzie jako ludzkość popełniliśmy błąd,  że skomplikowaliśmy kwestie związków damsko-męskich do tego stopnia? A może... to we mnie tkwi problem? We mnie? Problem? Że niby jestem zbyt idealna? By nie przesadzać w tych dalekosiężnych oskarżeniach wobec siebie, przystałam na to, że może coś albo kogoś po prostu przeoczyłam? Na chwilę wróciłam do odrzuconych (na rzecz Pana Ośmiornicy) kandydatów. By stwierdzić z całą stanowczością, że jednak miałam ku temu odrzuceniu srogie powody. Korciło mnie tak bardzo by znów zainstalować aplikację randkową, że musiałam zająć czymś ręce. Umyłam nawet okna. Ale i to nie pomogło. Zaczęłam więc pakować walizkę.

Tonąc w morzu myśli, zrozumiałam, że znacznie lepiej byłoby tonąć w zimnych wodach Bałtyku. To może chociaż grozić bliskim spotkaniem z panem ratownikiem. Czyżbym miała wrodzony pociąg do wszelkiego rodzaju służb? W rzeczy samej stwarzałam takie pozory, bo zamiast pojechać autem z czterema parami butów na dwa dni nad morze, wybrałam pociąg. Ale przecież oprócz pana konduktora, są też inni faceci ludzie!

Konkretnie 402 pasażerów. Tyle miejsc znajduje się na pokładzie intercity. Nie wliczając tych stojących. I tej jednej pasażerki, która zbyt późno zarezerwowała bilet i choć nie ma miejsca siedzącego, siedzi. Właściwie to wala się na podłodze pociągu. Gdzieś pomiędzy walizkami. Owinięta w koc, bo ktoś zbyt mocno podkręcił klimatyzację. W tamtym pociągu było o wiele więcej pasażerów (i potencjalnych absztyfikantów), niż być powinno. I zero szans na poznanie kogokolwiek.

Nie jako walająca się po podłodze pociągu "kobieta"...

Na szczęście miasto Gdańsk jest znacznie pojemniejsze, niż pokład pociągu. Powiedziałabym wręcz, że jest aż zanadto pojemne. Gdzie najlepiej kogoś poznać? Znacie ten problem? Kiedy idziecie do spożywczaka po ryż do pomidorówki, a tam zamiast ten jednej paczki stoi ich cały rząd?! Długoziarnisty, brązowy, dziki, basmati, jaśminowy i... który tu wybrać?! Tak. Brak wyboru jest złem. Ale jeszcze gorszy bywa nadmiar.

Żeby zawęzić sobie obszar poszukiwań ewentualnego pana przystojnego, wybrałam plażę. Owszem, latem w Trójmieście na plaży jest dużo ludzi i piasku. Kierowana lisią naturą, udałam się na nią o godzinie 8.00. O takiej godzinie nadal jest tam dokładnie tyle samo piasku. Ale znacznie mniej ludzi. Szybko odkryłam też, że "ludzie" to zbyt obszerne słowo na określenie stanu rzeczy. A ten był taki, że co rusz spotykałam emerytów. I... samotne kobiety. Błąd w Matriksie? A może znak czasu?

Mając na nosie ciemne okularu mogłam im się przyjrzeć nader uważnie. Miały na sobie seksowne stroje. Modne sukienki. Wielkie kolczyki. Były bardzo same. I do tego bardzo opalone. Zaraz, zaraz... one nie nie ruszały na plaże, by korzystać ze słońca. One szukały... tego, co ja!

Ratunku!

Ale o tej godzinie i Pan Ratownik mnie nie usłyszał. Bo zwyczajnie go nie było.

Mimo to odważyłam się wejść do (a jakże mogło być inaczej) lodowatej wody, choć moje emocje już wcześniej zostały ostudzone wobec zimnej kalkulacji moich szans na spotkanie kogokolwiek godnego uwagi. Wszystko wskazywało na to, że czasy, w których można poznać mężczyznę na żywo, są bardziej zamierzchłe od tych, w których po ziemi człapały dinozaury. A mężczyźni zdolni zagadać do nieznajomej offline należą do gatunku równie wymarłego, co wspomniane stwory.

Dlatego tak bardzo zdziwiłam się, gdy takiego jednego dane mi było spotkać kilka dni później na zupełnie innej plaży przy jeziorze.

Nie pamiętam już czy czytałam książkę, czy otrzepywałam się z mrówek czy sprawdzałam ile dni minęło od ostatniej wiadomości wysłanej przez Pana Ośmiornicę, kiedy nagle ujrzałam coś wynurzającego się z toni wodnej. To coś było dość mocno owłosione, zatem na chybcika wywnioskowałam, iż nie mógł to być potwór z Loch Ness. W rzeczy samej, był to mężczyzna. Zmierzał w moim kierunku! Chciał zapytać o godzinę? Cóż, szybko okazało się, że raczej o moje imię. A także numer telefonu.

A jednak!

Dinozaury istnieją!

Wiele na to wskazywało. Nie miał konta w mediach społecznościowych. Za to dwa koty. Szparę między zębami. I wielką ochotę umówić się ze mną na randkę. Ta też nastąpiła niebawem, co pozwoliło mi na dostrzeżenie dalszych konotacji między nim a pradawnymi gadzinami. W rzeczy samej nie można inaczej określić mężczyzny, który nie płaci za porcję lodów kobiety. Tak, za kawę też musiałam sobie sama zapłacić. 

Grrr!

Na koniec spotkania, które przy wysokiej gorączce ktoś co najwyżej mógłby określić nieudolną parodią randki, mój (Boże, widzisz, a nie grzmisz) absztyfikant oświadczył, że w nadchodzącym tygodniu się nie spotkamy, ponieważ ten udaje się na... pielgrzymkę. Zdradził nawet w jakiej intencji idzie. Znalezienia dobrej żony. Cóż, mi oświadczać z pewnością się nie będzie. Mogę, co najwyżej, na chwilę być jego Ciocią Dobrą Radą. I życzyć mu znalezienia najlepszej z możliwych żon. Tfu! Zbyt mocno lubię przedstawicielki mojej płci, by którąś skazywać na taki los...

A jednak!

Potwór z Loch Ness istnieje. I aktywnie grasuje w śląskiej topieli. Mam na to niezbity dowód. W ten sposób zyskałam też dowód na to, że mężczyźni w tych czasach nie zagadują na żywo. Co najwyżej, gadziny, które się pod mężczyzn podszywają. Czyżby to ostateczny argument za tym, by wrócić do cukierni. Do aplikacji randkowych, znaczy się. 

Zanim tam jednak wrócę, muszę jednak przejść na detoks. Po detoksie lepiej czuć każdy smak. I łatwiej jest zareagować na ewentualną truciznę. Lub coś przesłodzonego. Muszę zmienić nieco taktykę, skoro tamta poprzednia zawiodła. Ale jeśli chce się złowić naprawdę idealne ciacho, zamiast wędki i przynęty, trzeba mieć cierpliwość. I nosa. A także tupet. A nade wszystko pewność kogo i czego szukam. 

To wszystko oznaczało jedno. Potrzebuję iść nie na detoks, a randkę z... samą sobą.

Aurora

Komentarze

  1. Niby znam historię z opowieści na żywo, a jednak tak potrafisz ubrać to w słowa, że nabierają literackiego charakteru, scenariusz pisze Ci życie, może napisać pod to sztukę … teatr… ale byłby ubaw! Tytuł mógłby brzmieć: on line czy offline oto jest pytanie? Czyli być czy nie być naszych czasów ;))))
    W każdym razie pisz koniecznie!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cukiernia ❤️

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie