Randka w mięsnym czy... psychiatryku?

Mogę wyjść z domu bez makijażu. A i bez majtek mi się zdarzało. Nie wyobrażam sobie jednak rozpoczęcia dnia bez zjedzenia śniadania. Te bywają bardziej śmiałe, niż chodzenie bez majtek (odgrażam się, że miałam na sobie spodnie). Płatki orkiszowe duszone z marchewką i świeżym chili. Resztki pizzy z natką pietruszki i sadzonym jajkiem. Kanapki z mozzarellą, buraczkami i kiszonym ogórkiem. Racuchy cukiniowe z cynamonem, fasolą i ziarnem kakao. Rety, wolę nie wyobrażać sobie, co by było gdyby kiedyś faktycznie zdarzyło mi się być w ciąży (a taka okoliczność może przecież zaistnieć, gdy się chodzi bez majtek)?! Ale moim absolutnym hitem jest rosół z surową tartą marchewką i parówkami. Profanacja na rodzimej tradycji i zbrukanie matczynego przekazu? Cóż, wystarczy to danie nazwać polskim ramenem, a zamiast grymasu na twarzy pojawia się błogi uśmiech i łakome spojrzenie. 



Dokładnie taki wyraz twarzy miałam tamtego poranka, gdy obudziłam się z przemożną ochotą na ten specjał. To oznaczało jedno - dawno nie było żadnej randki. Parówki nie tylko nie było w moim łóżku, ale też w mojej lodówce. Już miałam zakładać szorty i sandałki, po czym zająć pierwsze miejsce w kolejce do mięsnego, kiedy uświadomiłam sobie, że nie muszę wcale tego robić, bo mam już parówek pod dostatkiem. W telefonie.

Męskich, ma się rozumieć.

To, co jeszcze kilka miesięcy jawiło mi się jako cukiernia pełna smakowitych ciast i pikantnych ciasteczek, teraz stało się pospolitą masarnią. Wszędzie tylko te parówki. Wchodzisz, oglądasz, wybierasz. Kiełbasę. Pardon, w prawdziwym sklepie mięsnym jeszcze płacisz. W tym wirtualnym kiełbaski były za darmo. Może tu tkwił mój błąd

Od ponad tygodnia - o zgrozo! - ponownie korzystałam z darmowych aplikacji randkowych, na których logowanie było tak łatwe i proste, że z powodzeniem mógł to zrobić każdy. Każdy. Niestety... Poławiacz ryb. Kucharz na emigracji. Znudzony biznesmen. Rozochocony emeryt. Napalony mąż. Jeszcze tylko duchownego brakowało. Jakkolwiek różnili się wyglądem, wzrostem, zarobkami, miejscem zamieszkania i ilością posiadanych dzieci/kotów (niepotrzebne skreślić), łączyło ich jedno. Nie, nie (tylko) parówka. Tupet

Dawniej o zuchwałym mężczyźnie mówiono, gdy ten na pierwszej randce odbywającej się na tyłach pożyczonego od rodziców samochodu przesunął swoją dłoń zbyt gibko i głęboko pomiędzy udami kobiety. Dziś taki śmiałek zostałby zakwalifikowany do grona randkowych ciamajdów. Zdecydowanie brakowało mu pewności siebie (?) mężczyzn (?!) XXI wieku. Ci pokazaliby mu jak to się robi. Tak jak mnie pokazali. Swoje parówki.

Moje ręce drżały. Czoło się zmarszczyło. Pobladłam. Byłam w szoku. Nie chodzi też o to, że nie wiedziałam jak kiełbaska wygląda. Naoglądałam się ich w ciągu ostatniej dekady co nie miara. Ba, wiele z nich skonsumowałam. Czy były ładne? Kształtne? Smaczne? Kwestia gustu i apetytu. Brakiem smaku było serwowanie mi jej saute. Dosłownie i w przenośni. Znaczy, bez uprzedniej kawy. Ba, nawet bez gry wstępnej w postaci wirtualnego flirtu. Bez ostrzeżenia. I bez mojej zgody, a nawet jakiejkolwiek zachęty. Rozumiem, że mamy sezon grillowy. Ale ja  nawet słowem nie wspominałam, że jestem głodna... 

Wiele pytań na świecie pozostaje bez odpowiedzi. Mogę umrzeć, nie wiedząc czy wielka stopa jest naprawdę wielka. Ale nie spocznę, póki na to jedne jej nie znajdę. Czemu?! Co kieruje mężczyzną, który wysyła zdjęcie swojego przyrodzenia dopiero co zapoznanej w internetach dziewczynie. Czy nie obawia się, że pokaże je swoim przyjaciółkom. Ba, może właśnie na to liczy. 

Czego oczekuje?

Mam przyznać punkty w skali od 1-10?

Napisać "wow!"

Rozpalić ognisko?

Zasugerować fryzurkę?

A może... wysłać mu swoje zdjęcie... Zaraz, zaraz, jeśli on naprawdę liczy na wymianę to to dawno przestaje być tupetem. To bezczelność handlarki próbującej mi wcisnąć buty sportowe z napisem AdidOs. I zarazem naiwność widzów programu "Ręce, które leczą". 

A jednak są tego wszystkiego ewidentne plusy. Tym sposobem zyskałam nowy klucz doboru absztyfikanta. Umówię się z tym, kto ma mi do zaoferowania coś więcej, niż parówkę. Pan Włoch miał, na przykład, kaloryfer. Nie żebym robiła inwigilację jego mieszkania. Ani torsu. wystarczyła pobieżna wizyta na jego instagramowym profilu. Szczerze powiedziawszy to, co zobaczyłam wzmogło mój apetyt skuteczniej, niż aromat grillowanych kiełbasek. Wystarczy szybka runda rowerem po wsi, by dopadł cię zapach grilla. Ale przystojny Włoch trenujący crossfit, który biegle mówi po polsku i jest fanem "Władcy Pierścieni" trafia się nader rzadko.

To ja kupuję.

Dawno nie byłam w takim stanie przed żadną pierwszą randką. Zwykle czułam ciekawość i lekką ekscytację. Czasem niechęć. Bywało, że i opór. Tym razem czułam lekki stres. Czy w związku z tym, że moją główną aktywnością jest jedzenie (przez co bardziej jestem wypukła, niż wklęsła) spodobam się mu?  Pora to sprawdzić. Stres wzmógł się, gdy usiedliśmy na przeciwko siebie, mając przed sobą do dyspozycji tylko kawę i siebie. Pan Włoch trzymał rygorystyczną dietę przez zawodami sportowymi. Nie wiem czy to efekt za małej podaży węglowodanów, zbyt mocnego espresso czy też bariery językowej, ale Pan Włoch sprawiał wrażenie znacznie bardziej zestresowanego, niż ja wsiadając ze spoconymi pachami do auta, by dojechać na to spotkanie. Niepewnie zerkał na mnie. Nerwowo chichotał. I co chwilę zaglądał w telefon, by upewnić się, która godzina. A może był umówiony z kimś jeszcze? Cóż, swego czasu i ja praktykowałam takie niecne zabiegi...

Okazało się, że faktycznie Panu Włochowi się spieszyło. Do zjedzenia czekolady. Gdy w drodze do samochodu wyciągnęłam tabliczkę, o której rozmawialiśmy jeszcze przed spotkaniem, zaproponował, by odbyć jej konsumpcję w jego mieszkaniu. Tym sposobem z cukierni znów przeniosłam się do mięsnego. Ajć!

Faktycznie, miał kaloryfer. Ale nie to było istotne. Mówienie językiem ciała okazało się łatwiejsze i skuteczniejsze, niż jego polszczyzna. W gruncie rzeczy podstawy ma opanowane, ale porządnej kłótni nie dałoby rady z nim odbyć. A te z pewnością byłyby codziennością. Przecież nie można żyć w zgodzie z kimś, kto idąc do kawiarni, zamawia wyłącznie espresso! 

Z psem czy kotem byłoby prościej. Może zamiast oglądać się za facetami powinnam wybrać się do schroniska i przygarnąć stworzenie, które łatwiej się przywiązuje? Jest bardziej lojalne? Nie sprawia kłopotów.

Tak właśnie trafiłam na społeczność facetów, którzy z zdjęć spoglądali na mnie wzrokiem psiaków, których nikt nie chciał. Aplikację "Zaadoptuj faceta", znaczy się. Po kilku rozmowach, które utwierdziły mnie przekonaniu, że facet w średnim wieku czekający na opiekuńcze ramiona kobiety, w których może uzdrowić swoje kompleksy nie tyle nie jest dobrym pomysłem, co jest wręcz śmiertelną pułapką. W którą wpadłam... 

Pan Stalker od początku brzmiał kiepsko. Gdy mężczyzna wita cię o poranku wiadomością "łeb boli?" po tym, gdy uprzedniego wieczoru napisałaś mu, że spędzasz czas na babskich pogaduchach przy winku, wiedz, że będzie tylko gorzej. Było. Po rychłym opuszczeniu przytułku dla odtrąconych, znaczy owej aplikacji randkowej, otrzymałam prywatną wiadomość od "nieznajomego" w innym serwisie społecznościowym. Wiadomość to być może za małe słowo wobec elaboratu, w którym starał się mnie przekonać, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe, a jego serce krzyczy, że nasze drogi muszą się przeciąć. Tak Pan Stalker zdołał zaprosić mnie na kawę. Całe szczęście przyjechał pociągiem z daleka, mając uprzednio wykupiony bilet powrotny. 

Okazał się magazynierem średniego wzrostu o całkiem sympatycznym uśmiechu i niemodnej kraciastej koszuli. I to by było na tyle. Na koniec spotkania zasugerował, że kolejny raz powinniśmy się spotkać nie przy kawie, a... kiełbasce? Wódce. A nie mówiłam, że będzie tylko gorzej

Gdy odprowadzał mnie do samochodu, wyznał, że.. cierpi na fobię społeczną. Do tego ma mnóstwo kompleksów i jest wręcz chorobliwie niepewny siebie. Wspaniale! Coś jeszcze? Bo bliski jest mego ideału... 

Ehhh...


W ciągu kolejnych dni otrzymywałam tego potwierdzenie. Lawina smsów pełna nieuzasadnionych pretensji i zażaleń wobec mnie zdawała się nie mieć końca. Czym zawiniłam? Oprócz tego, że nie odpowiadałam w ciągu pięciu minut na jego wiadomości? Może nie byłam odpowiednią kandydatkę na jego... terapeutkę? Nie wiem. Na końcu padła jedna groźba: więcej już go nie zobaczę. Ufff... To było to jedno zdanie, na które naprawdę czekałam z otwartym sercem.

Po tym wszystkim stwierdziłam, że wolę już sklep mięsny zamiast ośrodka zdrowia psychicznego. Choć może warto by było polubić się z tym drugim, bo obawiam się z lekka, że do tego drugiego wkrótce sama mogę trafić. I wcale nie zdziwiłoby mnie, gdybym obok Pana Stalkera spotkała tam Pana Włocha, ale też Pana Żołnierza, Pana T. w komplecie z Panem Totti, a także wielu innych absztyfikantów na czele z Panem Ośmiornicą. 

Wszyscy cierpieli na tą samą paskudną chorobę. Bycie dupkiem? Hmm... To byłoby zbyt łatwe do wykurowania. Każdy z nich cierpiał na permanentny brak miłości. Akceptacji, uwagi, bliskości. Przyznanie się jednak do tak strasznej przypadłości było na tyle uwłaczające, że woleli chować się w cieniu własnej parówki, niż wyjść na ciepłą parówę, która mówi o uczuciach i innych nie męskich sprawach. 

Wegetarianką nie jestem. Lubię mięso. Ale nawet dobrej jakości kiełbasa nie załatwia sprawy. Gdy już idę do mięsnego to chcę konkret. Krwisty kawał wołowiny. Soczyste udko. Tłuściutkie żeberka. Odżywcze żołądki. No i serca. Pragnę całego mężczyzny, nie tylko tego, co ma między nogami.  Czy znajdę faceta, który ma na tyle odwagi by rozebrać się do rosołu nie tylko w kuchni czy sypialni, ale w rozmowie o emocjach i oczekiwaniach? Kogoś kto przed rozporkiem otworzy też serce? A może to nie pytanie o "czy?", tylko "gdzie?". Bo w mięsnym go brak. 

Aurora

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przejedzona bełkotem

Gwiazdka z nieba i inne roszczenia

Rozmiar ma znaczenie